Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

nien, że mój rękaw podarty był; maszyna winna. Przekleństwo na wszystkie te potwory żelazne. Żeby mi moc i władza, ichbym ja rozbijał, ach, jakby druzgotał w sztuki, jakby łamał! Więcej na nich krwi, jak na katowskich toporach.
— A właściciel fabryki nic ci dobrowolnie nie dał?
— Możeby i dał. Gdym ze szpitala wyszedł, poszedłem do fabryki i trafiłem na pogrzeb. Właściciel z suchot umarł. Powstydziłem się wdowie w oczy leźć, zabrałem papiery i poszedłem w świat.
— Powiedz mi, Gedras, kto cię nauczył takich myśli. Niema złości w tobie, po chrześcijańsku czynisz, z wolą Bożą się zgadzasz, a przecie kalectwo ciężkie ci?
— Pewnie. Ale bym miał rąk dwoje, nie byłoby mi lepiej. Wszystko jedno, wiek się i tak dokołace. Ot, dziecko już dochodzi, znowu sam zostanę.
— Nie masz nikogo swojego?
— Nie. Choćbym i w swoje strony wrócił, to poco? Rodzice pomarli, bracia po świecie, swoi zapomnieli. Może który z braci w Żywkielach siedzi, toby krzywo przyjął, myśląc, że części chcę. Niech zdrowo żyją, dzieci hodują. Ja już cudzy i sam.
— I nie ożeniłeś się?
— Miałem żonę.
— Umarła? — ze współczuciem zapytał ksiądz.
— Umarła. Zabiłem ją.