Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

zabij, albo odpuść! Nie wiem co myślisz? Nie wytrzymam!
Ja sam nie wiem, co we mnie się stało. Zabić jej nie chcę, a odpuścić jakże można, kiedy zapomnieć nie można. Tak patrzę, patrzę — i nie wiem, co rzec.
— Czegóż ty chcesz — mówię nareszcie. — Innyby cię zakatował i precz wygonił, ja ci krzywdy nie zrobię. Co więcej można? Jaką ja ciebie pokochał i brał, nie jesteś, a wierzyć tobie już nie potrafię. Ale cię nie rzucę i opiekę dam — więcej nic.
— Jakże mi żyć? — powiada.
— A jak mnie, to nie pomyślisz? — odparłem.
Nic mi więcej nie rzekła, poleżała chwilę, potem się podźwignęła i poszła do komina do roboty.
Stała się ta izba nasza tak smutna, jak izba jakiej wdowy, której ostatnie dziecko w trumnie wynieśli. Jeszcze czas jakiś ona, nieboga pracowała szczerze, zda się, zgadywała co lubię; dogadzała, patrzała w oczy, chcąc zgadnąć, czy zawziętość odpuszczam i zagadywała pokornie. Nigdym jej niechęci nie okazał, ale tak mi się zdawało, na nią patrząc, że nikogo niema, a słuchałem mowy, jak drogą idąc, słucha się, co mówią mijający.
Potem przestała się odzywać. Gdy przyniosła obiad, tośmy nie zamienili słowa, a wieczorem, to siadywała w ciemnym kącie, bez roboty i ruchu, a jakem zagadał, to jakby ze snu się budziła i często odpowiadała bez związku, a ginęła w oczach. Nie widziałem, by kiedy jadła, czy spała.