Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

sobie pójdę, już ja ciebie nie proszę, byś mi wybaczył, już czuję, że tak żyć niesposób. Już cię uwolnię od siebie.
— Nie trza ci iść, ani cię puszczę. Nie desperuj-że tyle! Co to pomoże? Zgryzota nie odejdzie. Weź się do roboty to i zapomnisz.
Od tej godziny już się starałem schować w siebie swoje myśli i nigdym nie pokazał, co mnie żarło. Zaczęliśmy gadać ze sobą, to o gospodarstwie, o robocie, tylkom nie mógł jeszcze się przemóc, by jej dotknąć, by objąć, by pocałować. Jakem pomyślał o naszem kochaniu, to mi się przypomniało, jakem raz w Kownie znalazł w studni utopione dziecko. Leżało tam może tydzień, a ja niewiedzący wodę pijał i nic nie czuł, a potem tom już z tej studni ni kropli do ust nie wziął więcej. Mańka też nie garnęła się do mnie i takeśmy żyli, jak towarzysze w więzieniu, bez złości, ale i bez szczerości.
Którejś niedzieli, wziąwszy miesięczną pensję, zabawiłem w szynku. Nigdym wódki nie lubił, ale teraz to mi się jej zachciało jak wody. Wypiłem butelkę, alem nic nie czuł, tylko mi jakoś źle śpiewać i śmiać się brała ochota.
Poszedłem do domu i com kiedy paskudnych śpiewek słyszał, to mi się wszystkie przypomniały, tom je gwizdał, to śpiewał, i śmiał się sam do siebie. Podchodzę do domu, widzę Mańka na progu siedzi — takem na cały głos zaśpiewał:

Moja miła panna chodzi, wianka nie traci,
Chociaż miała tylu chłopców, ilu nas braci!