Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

Wstała była na mój widok, ale jak posłyszała to, bez słowa powitania weszła do izby. Podaje mi wieczerzę, ręce jej się trzęsą, blada jak ściana. Mnie ciepło izby rozmarzyło, więc ledwiem zjadł, położyłem się i zasnąłem.
Jak przez sen słyszę ze stacji sygnał sznelcugu. Podniosłem ciężką głowę, patrzę — Mańka już ubrana, zapala latarnię.
— Ty idziesz? — pytam.
— Idę, Jaśku, idę. Śpij spokojnie, biedaku!
Już z latarnią podeszła do mnie, okryła, poprawiła poduszkę — popatrzyła i wyskoczyła na dwór. Mnie się coś zdało, że posłyszałem niezwykły gwizd lokomotywy, jeden, drugi, potem huk przelatującego pociągu, potem znowu gwizd, jakiś szum, zgrzyt, alem się nie poruszył ani rozbudził zupełnie. Dopiero zerwałem się na nogi na wołanie i stukanie w okno.
Wyskoczyłem odrazu wytrzeźwiony. Myślę — pociąg się wykoleił. Na plancie przy zastawie ludzie z sygnałowemi latarniami krzyczą, wołają:
— Dróżnik! Dróżnik!
Lecę bez tchu. Noc miesięczna, jak dzień. Patrzę, Mańka na szynach, przez piersi na pół rozmiażdżona. Tak i koniec.
Kto ją zabił? Kto ją zabił? Ja, ja! Powiedzieli ludzie, że się potknęła przy zastawie, że senna była — napisali tak i pochowali. Żeby wiedzieli, co ja wiedział, toby jej do święconej ziemi nie przyjęli, a żeby wiedzieli, co ja czuł, na tego trupa patrząc, toby mnie powinni byli w kajdany zakuć.