Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

Ja zaraz stamtąd poszedł. Całe to lato tom jak borowy zwierz żył, na drodze, w lesie, w zbożu. Nie pamiętam, com jadł, gdziem spoczywał, czym słowo wyrzekł do człowieka. Szedłem, szedłem, a jak skrzydła wiatraka, tak mi się myśli kręciły. Ja mordercą był, maszyna bezduszną bronią, aleć dlaczego ja zamordował, zaco? Czy ja winien tylko sam?
Poszedł ja w jej strony, odnalazł ten dwór i tego pana. Bogaty, poważny obywatel. Żonę miał, dzieci. Kłaniał mu się wielki i mały, w kościele swą ławkę miał najpierwszą. O Mańce już i pamięci nie było, dopiero jak się rozpytałem, przypomnieli, że bez wstydu była, bo jak panicz z nią się pobawił, to do pani poszła ze skargą i do proboszcza ośmieliła się chodzić z narzekaniem — taka bez ambicji była. Pani i proboszcz, jak się należy, zwymyślali, wypędzili, i że ladaco była, to i słusznie, że przepadła. Panicz, wiadomo, jak każdy z dziewczętami się zabawiał, ale teraz, to już się ustatkował. Był ja potem i w Bobrujsku, odnalazł tych państwa, u których służyła. Krótko trzymali, bo jak się przekonali, że jest brzemienną, wypędzili ze wstrętem. Nikt jej nie usprawiedliwił i nie wybaczył, ni ta pani, co ją chowała, ni proboszcz, ni to państwo, ni ludzie znajomi. Skądże ja miał być inny, zaco na mnie jej krew i dusza? I w domu od matki ja słyszał i w kościele ksiądz nauczał i w prawie stoi, że taka kobieta brudna i potępiona, i od czci odsądzona jest, i hańbę niesie, i nie godna w uczciwy dom wejść. Oszu-