Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

okienko, za którem w dali, za drogą widziała sad w kwiecie i zieleni.
— Tato, ja chcę tam! — powtarzała żałośnie.
— Nie można — tłumaczył łagodnie. — Tam tobie nie wolno, to pański ogród.
— Ja tylko chcę popatrzeć!
— To patrz przez szybę. Jeszcze zimno, trzewiczków nie masz. Jak będzie ciepło, wezmę cię z sobą do drwalni.
— A kiedy będzie ciepło?
— Ot, już prędko.
Dziecko się uspokoiło na parę dni i znowu rozpoczynało swe prośby i pytania.
Nareszcie pewnego dnia Gedras kupił jej trzewiczki i barchanową, w paski czerwone sukienkę i odbyło się pierwsze wyjście w „świat“.
Przestwór przeraził dziecko. Zaraz za progiem, przytuliła się do nóg opiekuna, rozglądała się, szeroko roztwierając czarne, jak węgiel oczki, i dyszała i trzęsła się z wrażenia. Potem zarzuciła go tysiącem zapytań, na które, jak umiał, tak odpowiadał, a wreszcie wyrwawszy rączkę z jego dłoni, pobiegła ku sztachetom ogrodu. Była tak malutka, że dosięgała ledwie głową wierzchu podmurowania i widok zieleni zniknął. Dotknęła rączką cegieł i wróciła rozczarowana.
Gedras usiadł na ławeczce pod ścianą, a ona poczęła bawić się kamykami żwiru, a wprędce zmęczona powietrzem usiadła przy jego nogach i usnęła.