Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

wypadkiem, chlusnął wodą na nowe trzewiczki dziecka.
— Nie rusz mi jej! — warknął złowieszczo Gedras.
— To tak niechcący — tłumaczył się chłopak, ale gdy pusta beczka odjeżdżała, rzucił się za nią pies kuchenny, snać poszczuty, z zajadłem ujadaniem. Dziecko poczęło płakać, przerażone, ale pies wnet się opamiętał i przypadł, łasząc się do stróża.
— Tato, ja się boję!
— Widzisz, napierałaś się z izby! Nie lepiej ci tam siedzieć? Tam ci nikt krzywdy nie zrobi.
Po tej próbie przez dni parę dziecko siedziało cichutko u okienka i wyzierało na świat, ale że zbladło i przestało jeść, Gedras sam zabrał je znowu z sobą na powietrze, ale już zabronił zbliżać się do kuchni, kazał siedzieć przed drwalnią i bawić się trzaskami.
Jakiś czas zadawalała się tą przyjemnością, ale myśl się budziła i ciekawość, sił żywotnych przybywało i wciąż najbardziej nęcił ją ten ogród za sztachetami.
— Tato, co tam jest? — pytała. — Dlaczego mnie tam nie wolno iść? Weź mnie na ręce i podnieś w górę, ja tylko popatrzę.
— Nic tam niema innego, jak tutaj. Drzewa i trawa i kwiaty. A nie wolno ci tam być, bo to cudze.
— Co to cudze?
— Nie twoje.
— A co moje?