przez plecy, to takie miał złe oczy i tak warczał, jak ten brytan kuchenny. A przecie jego jednego Mańka się nie bała. Gdy o świcie wracał do izby po nocnej służbie, stawał nad jej posłaniem i choć nie całował, to miał takie jakieś oczy, że dziecko wyciągało do niego ręce i budziło się jak skowronek szczebiotem.
Zanim się położył na kilka godzin snu, dziecko sam mył, ubierał i dawał mu śniadanie. Miała zawsze mleka i chleba dosyta, miała czystą koszulinę i sukienkę, czarne włoski ostrzygał przy skórze, gdy nastało ciepło, chadzała boso. Podczas toalety i śniadania gawędziła wesoło, potem on się kładł spać, ona wychodziła bawić się przed chatę, na byle jaki alarm cofając się do wnętrza. Nikt się nią nie zajmował, nie pilnował i nie zabawiał. Była zostawiona sobie, swemu przemysłowi i instynktowi zachowawczemu. Zwłóczyła pod okienko żwir, natykała w to badyli, papierków, szmat — robiła ogródki. Gdy się zmęczyła, zasypiała w słońcu u progu, gdy zgłodniała, wracała do izby, wgramolała się na zydel i dostawała ze stołu kromkę chleba, gdy chciała pić, umiała zaczerpnąć kubkiem wody z wiaderka w sionce.
Miała też towarzystwo i znajomych. Kot jakiś bezpański przychodził i najbezczelniej dzielił się jej mlekiem, a potem się wysypiał na przyzbie, a wreszcie kiedyś zjawił się i pies, kundys fabryczny, pokorny, bity wszędzie i pędzony, głodny strasznie, usiadł naprzeciw niej i patrzał, oblizując się, na chleb.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.