Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chciałam chodzić do szkoły kucharek! Szkoda, byłabym może użyteczniejsza teraz. Ale mama się oparła, i tak się to odwlekło.
— Bardzo szczęśliwie, bo już chyba uczyniłby się z tego wszystkiego bigos w głowie! — odparła pani Taida, uśmiechając się z tej manji nauki.
Dziewczyna z wielkim zapałem wzięła się do zajęcia. Przez kilka dni chodziła krok w krok za panią Taidą, patrząc, dziwiąc się wszystkiemu, przerażona bydłem, psami, końmi, nawet ustępowała z drogi przed indorem, a do każdego chłopa mówiła „pan.“ Nie znała i nie rozumiała gospodarstwa wiejskiego, wpadała w zachwyt lub w podziw nad każdą rzeczą, pytała o nazwy zbóż i rozróżnić ich nie mogła, płakała, gdy ładowano cielęta na rzeź, bawiła się z jagniętami w owczarni, powtarzając z dumą:
— Tyle wszystkiego i do pani należy — i pani wszystko umie i zna, i rozumie! O, jaka pani mądra
Pani Taida uśmiechała się, pogłaskana uznaniem.
— Ano, niewielka sztuka. Całe życie jedno robię, to się i zebrało, i nauczyło. Nie mądrość mnie utrzymała, ale wytrwałość. Dzięki Bogu, chłopcy nie zmarnują mej pracy i za matkę się pomodlą po śmierci.
— Pan Włodzimierz to bardzo panią kocha. On zawsze żartuje, nigdy nie mówi na serjo, tylko o pani. Wtedy czyni się poważny, jakby o świętości mówił. Zawszem go na takie rozmowy wyciągała, żeby mi