ogrodzie, znosząc pani Taidzie pierwsze pierwiosnki i fiołki, zanudzając ją pytaniami ogrodniczemi.
— Pani wszystko umie! — zachwycała się szczerze. Pewnego dnia zajęła się też pasieką i wróciła spuchnięta, zapłakana. Nie z bólu, ale z rozpaczy, że snać nie umie z pszczołami się obchodzić, kiedy ją tak tną niemiłosiernie.
— Nie dosyć się uczyłam, — biadała — za krótko chodziłam na kursy.
— Bzik! — mruczała pani Taida. — Niech się pani opamięta. Cierpliwości lat parę i praktyki.
— Ja jestem za głupia widocznie. Nie mogę sobie dać rady. Cały dzień przesiedziałam w pasiece, na nic już nie miałam czasu. Coby to było, żebym miała tyle roboty, co pani!
— Ależ dziecko! Ja mam siwe włosy, trzydzieści lat wprawy, całą armję dozorców i służby. Mój obowiązek inny. Pani na swe wątłe siły dość robi. Nie można się tak ciągle dręczyć. To pani kradnie energję.
Ale próżne były perswazje. Panna Irena była zawsze niezadowolona z siebie, w ciągłej trosce, żeby posiąść wszystkie fachy i wszystko wypełnić.
Dopiero, gdy musiała odleżeć swą zapalczywość do roboty, pokorniała, obiecywała poprawę, posłusznie słuchała gderania i ledwie na nogach, znowu robiła swoje.
Na Wielkanoc niespodzianie zjawił się Włodzio.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.