pomocy mam z niej mało, ale radam. Ma bzika, ale dobra dziewczyna.
— Mam do niej list od rodziców. Wzywają do siebie.
— Poco? Właśnie zaczęła nabierać sił i zdrowia.
— Tęsknią starzy po niej.
— Otóż to mój los i pociecha z obcych towarzyszek. Ledwiem sobie jedną dobrała, zabierają. Znowu szukaj, przebieraj i dostań jakiegoś cudaka.
— Więc to ja mamie dogodziłem! — uśmiechnął się Włodzio. — Teraz, jak sobie żonę wybiorę, mama na niewidziane da błogosławieństwo.
— No, mam nadzieję, że tylko sobie na żonę wybierzesz zdrowszą i silniejszą. Masz zapewne dosyć chorych i kuracyj poza domem. Ale dobrze, żeś przyjechał. Mam dla ciebie setkę pacjentów, a chłopi wciąż się dowiadują, „kiedy nasz doktór przyjedzie.“ Już to Dysi nikt nie zastąpi. Pannie Irenie nawet nie wspominałam o chorych, boby desperowała, że jeszcze się nie uczyła medycyny, a dość i bez tego desperuje! Bzik jest! Jakiż fundusz zostawał Ozierski? Nie wiesz?
— Wiem, bom widział testament. Wcale nieźle zebrał. Każda z córek i matka będą miały po piętnaście tysięcy. Czy dawno mama miała list od Kazia? Nicpoń do mnie się nie odzywa od pół roku.
— Ja mam list co tydzień, ale jak go znasz, nic
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.