Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

o sobie nie pisze — tyle, że zdrów. Dzięki Bogu, że już w czerwcu wraca nastałe.
— Możebyśmy poszli do ogrodu? — zaproponował Włodzio, coraz niespokojniejszy.
— Idźże sam. Ja mam dosyć spacerów. Przygotuję ci tymczasem jedzenie i pokój.
Włodzio wyszedł na ganek i obejrzał się naokoło. Zewsząd pachniały bzy i świergotały ptaki. Poszedł w szpaler grabowy, potem ścieżką, wśród kwitnących jabłoni; nigdzie nie widać było panny Ireny, której szukał.
Dopiero mignęło mu coś w inspektach, i tam ją znalazł nad grzędami rozsady.
— Dobry wieczór pani! — zawołał radośnie. — Szukałem pani wśród bzów, a znajduję przy sałacie.
— To nie sałata, ale kapusta — odparła, podając mu rękę.
— Mniejsza, jakie tam zielsko kuchenne. Ale pani się nie wydaje ani zdziwiona, ani bardzo uradowana moim niespodziewanym widokiem. Warto było lecieć z Warszawy na takie obojętne przyjęcie.
— Kiedy mi już ogrodnik pana przybycie ogłosił. Miałam czas zebrać zmysły — rzekła żartobliwie.
— I nawet pani nie odstąpiła kapusty, by mnie powitać.
— Mówię panu, zbierałam zmysły.
— Widzę dużo nowych nabytków w pani. Na-