Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

brała pani zdrowej cery, trochę ciała i dużo sarkazmu. To ostatnie w największej dozie — stanowczo. Skądże ten ostatni nabytek?
— O, to nie tutejsze. Korzystałam jeszcze w Warszawie z pana przykładu, uczyłam się, teraz praktykuję.
— No, no! Żeby tak dłużej wiejskiego powietrza, pobiłaby pani profesora. Szczęściem, rodzice stęsknili się za panią i wzywają do siebie.
— Jakaś wczorajsza widocznie tęsknota, bo zawczoraj miałam list i pozwalają mi zostać, o ile tylko pani Skarszewska zechce.
— Tak, ale się rozmyślili i przeze mnie piszą, żeby pani wracała.
— O, przez pana. Są tęsknoty, które mnie wcale nie rozczulają. Możemy iść do domu.
Włodzio, który się rozsiadł do dłuższej gawędy, zaprotestował.
— No, a ta kapusta? Pani była nią tak zajęta. Ja mogę zaczekać, aż pani skończy — nie głodnym.
— Niech się pan nie poświęca. Wrócę tu, gdy pan będzie odpoczywał po podróży.
— Aj, panno Ireno! Zapowiedziałem, że się pani mnie nie pozbędzie. Ja przysięgi dotrzymuję.
— Dobrze, że pan to mówi za siebie, dlatego wierzę! — rzuciła, odchodząc szybko w stronę dworu.
Poszedł za nią, wcale nie zrażony.