— To może już, jak ja pojadę! — jęknął Włodzio. — Ja obiecuję czekać cierpliwie na panią.
— Niech pan nie czeka, bo ja zamąż nie wyjdę. A pani Skarszewskiej opowiem dziś jeszcze. Zanadto ją czczę i uwielbiam, abym zachowała przed nią taką tajemnicę.
— Ależ to i moja tajemnica, nasza! — szepnął prosząco.
— Właśnie usuwam się ze wspólności.
Szła coraz prędzej, byli już na ganku.
Nagle Włodzio zwyciężył jedyną bojaźń, jaką znał — bojaźń matki.
— A więc dobrze, niech pani mówi wszystko, ale wobec mnie. I ja powiem wszystko, czego mi pani nie pozwalała sobie mówić. I owszem. Nie lękam się.
Pani Taida czekała na nich w jadalni i przyjrzała się podejrzliwie. Panna Irena miała twarz obrażoną i gniewną. Włodzio wyglądał jak pobity, ale zawzięty do dalszej walki.
Gdyby nie obecność służącego, natychmiast wytoczyliby sprawę, ale musieli czekać spokojnego wieczora.
Zdziwiła się pani Taida, gdy oboje zażądali posłuchania razem, w sypialni, przy drzwiach zamkniętych. Zasiadła tedy w fotelu i patrzała badawczo to na jedno, to na drugie, ani przypuszczając, co to będzie.
Panna Irena wystąpiła pierwsza, pochyliła się do jej ręki i cała drżąca, zaczęła mówić:
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.