Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

— Proszę pani, muszę opowiedzieć rzecz od początku. Kiedym poznała syna pani, byłam zaręczona. Chorowałam ciężko i pan Włodzimierz przekonał mnie i rodziców, żem za wątła, że mi grożą suchoty, że nie powinnam iść zamąż. Narzeczonemu mojemu to samo powtarzał — no, ja w to wierzę, więc wróciłam słowo. Pogodziłam się z moim losem, rodzice przecierpieli ze mną i jakoś spokój nam wrócił. Raptem, pewnego dnia pan Włodzimierz mi się oświadczył.
Pani Taida podniosła wzrok na syna bez słowa, ale on poczuł mrówki na plecach. Potem obejrzała się na pannę Irenę i spytała ostro, jak cięcie noża:
— I pani go przyjęła?
— Nie. Odmówiłam, naturalnie. I powiedziałam otwarcie, że wedle własnego jego zdania nie mogę iść zamąż i nie pójdę. Wtedy zaczął się śmiać i wyznał, że mówił to tylko, by się pozbyć rywala, a mnie dla siebie zachować. To było okropne!
— Paniby więc wolała, żebym go zabił! — wtrącił Włodzio. — Jakżebym się od niego odczepił?
— Powiedziałam tedy, że odmawiam, że go nie chcę, żeby dał mi spokój — byłam okropnie oburzona. Myślałam, że zrozumie swój niecny postępek, że się będzie wstydził. Byłam pewna, że progu naszego nie przestąpi. Wrócił, jakby nic, trzeciego dnia.
— Nieprawda, nazajutrz — wtrącił Włodzio.
— Nie powiedziałam nic rodzicom, bo mi wstyd było