Ja zaś jestem kość z kości, krew z krwi mamy. Jak sobie postanowię, wypełnię. Wprawdzie rzadkom wypełniał zacne zamiary, ale na ten zato zebrałem wszystkie siły.
Wziąłem się tedy do narzeczonego. Chociaż panna Irena czyni z niego ofiarę moich intryg, jednak proszę też uznać, że uczucie jego nie było bardzo mocne, kiedy ani bronił, ani żądał poradzenia się powag uczonych medyków, ani prosił o odłożenie wyroku. Nie — on się zgodził i dalej farbuje swe barchany i gra w winta. Jest to najnudniejszy pedant, jaki się znalazł na świecie i gdyby nie bezmierne uprzedzenie pani do mnie, to powinna pani mi być wdzięczna, żem panią od niego oswobodził. Ale sprawiedliwości niema w duszy pani, chyba ja ją wyrobię.
Panna Irena wstała oburzona.
— Jeżeli mam słuchać dowcipów i żartów z rzeczy tak ważnych, to wolę odejść! — zawołała.
— Ja wcale nie żartuję, ale wesół jestem, bo kocham i cieszę się, że nareszcie mogę się wygadać. Przechodzę do dalszych zarzutów. Czyni mi pani winę z tego, żem sobie zjednał jej rodziców. Ale ja ich kocham i uwielbiam, że mi wychowali taką córkę. Jabym im nieba przychylił za to, że się na mnie poznali i są mi przychylni. Ja im zawsze będę nie zięciem, lecz synem najprzywiązańszym.
— Więc pan śmie w dalszym ciągu żywić nadzieję?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.