— Żywię, panno Ireno, żywię — i utrzymuję tę kochaną nadzieję, bo to nawet nie nadzieja, lecz wiara. Przecie niesposób, to się nie zgadza z rozumem pani, żeby się upierać nierozsądnie. Bo i co mi pani ma do zarzucenia? Jestem młody, zdrów, przystojny, wesół i łagodny, a od czasu, gdym panią pokochał, nawet cnotliwy. Mam dobry fach, porządne stosunki, przychylność rodziców, a pani innego nie kocha, więc pokocha mnie. Coprawda, dłuży mi się nieznośnie czas oczekiwania na wzajemność, ale ponieważ trzeba być względnym na słabości ludzkie, będę czekał, aż pani swój upór pokona.
Panna Irena wybuchnęła nareszcie:
— Dosyć tego. Otóż ja zapowiadam, że to, co pan nazywa uporem, jest godnością kobiecą, której pan nie raczy uznać, a którą ja cenię nadewszystko. Nie jestem ani sprzętem, ani niewolnicą, która szczęśliwa ma być z łaski pana. Wolno panu wybierać, a mnie wolno odrzucać pana, co czynię w tej chwili uroczyście, a jeśli pan potem ośmieli się mnie dalej prześladować, postępowanie pana nazwę...
Tu pani Taida zatrzymała ją ruchem ręki.
— Nie kończ! — rzekła. — Nie policzkuj go, kiedy nie możesz dać satysfakcji za obrazę. Toby było nieszlachetnie. On postąpił źle, lekkomyślnie cię sądził — teraz ja ci ręczę, że więcej przykrości od niego mieć nie będziesz.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.