Kazio zapewne już spał, bo nic nie odpowiedział.
Nazajutrz rano wyszedł wprost na Złotą 26. Otworzyła mu sama Stasia.
Podali sobie ręce i uścisnęli po koleżeńsku.
— Jedziesz do domu? — spytała.
— Tak. Cóż z tobą? Bieda?
— Ano, pewnie. Matka dotąd nie odzyskała władzy w nogach i zapewne tak już zostanie. Mój dyplom caput.
— Nie może tak być. Mnie gorzko o tem pomyśleć; jakże tobie dopiero musi być okropnie. Trzeba skończyć. Ja ci podam projekt. Przyjedź z matką do Rudy i tam ją zostaw. Przysięgam ci, że będę ją sam niańczył i pilnował, a ty wracaj do Genewy.
Stasia popatrzała nań uważnie, potrząsnęła głową.
— To się nie da zrobić, ale żeś to pomyślał i powiedział, zapamiętam ci całe życie. Dziękuję. Chodźże do matki. Wspomina cię często i dobrze. Przecie żeby nie ty wtedy, tobym już dawno zgniła w ziemi! Ona to pamięta.
Weszli do saloniku, gdzie Ozierska siedziała u okna, zajęta robotą na drutach.
Rozpłakała się na widok Kazia, ale rada mu była i zaczęła rozpytywać, gdzie się obracał, co porabiał, co matka pisuje.
On, zwykle małomówny, rozgadał się, potrafił ją zająć, nawet rozweselić. Stasia tymczasem rozpakowała przesyłkę koleżanki i wykrzyknęła radośnie:
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.