nadzwyczajne było jego żądanie, gdy mu Stasia otworzyła drzwi.
— Jadę o jedenastej, pójdź ze mną na spacer do Łazienek. Dobrze? Nogi trochę rozprostujesz.
— Czyś oszalał! Na spacer! A mnie to poco? — zdziwiła się. — Zresztą mama...
Ale Ozierska dosłyszała i poczęła wołać:
— Ma rację, ma rację! Przejdźcie się trochę! Do mnie się obiecała na wieczór Męcińska, wcale was nie potrzebuję. Idź, dziecko, idź!
— Ależ kiedy ja nie chcę! — oburzyła się Stasia. — Nie znam nic bliższego idjotyzmu jak spacery dla spaceru.
Kazio nic nie odpowiedział, ale właśnie to milczenie wydało jej się wyrzutem, a podejrzliwa była ogromnie.
— Cóż to! Obraziłeś się, żem nie zechciała dogodzić głupiej fantazji. Zapewne znajdujesz, żem ci odpłacić powinna za twe uprzejmości.
Ruszył ramionami.
— Ja zawsze robię to tylko, co mi się podoba, więc uprzejmości nikomu nie świadczę. Ale też nie wiem, czego się oburzasz na moją propozycję. Chyba mnie masz za konkurenta i znajdujesz, że młodej pannie nie wypada spacerować z kawalerem.
Stasia aż skoczyła z gniewu.
— Jak to zaraz po twoim dowcipie znać, żeś wykwalifikowany hodowca bydła!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.