— Jak ciocia Dysia!
— Ano, tak. Tylko w takim razie ze sławą caput, bo lekarz wiejski, żeby genjalny był nawet, umrze bez wzmianki w księdze nauki.
— Dlaczego?
— Ano, naturalnie! Nie może być specjalistą, bo go od suchotnika wołają do położnicy, od gorączkującego do paralityka, od odry do niewidomego. A wśród tego musi jeszcze zęby rwać, stawy naciągać i bańki stawiać.
— A mnie się roiło, że ty w naszem miasteczku zastąpisz starego Fijolskiego. Nawet matka mi mówiła, że tak pewnie zrobisz!
— To matka twoja jednak wierzy, że skończę?
— Wierzy.
— Hej, kiedy ja skończę teraz. Jakem te notatki dostała, to mi było tak wesoło jak pannom na wydaniu w karnawale, a teraz tom znowu zła jak pies. Klnę siebie, boć matki nie porzucę, niech się dzieje, co chce, ale nie mogę goryczy strawić. Duszą tam jestem, w Genewie!
— Bo się zastanów i mnie posłuchaj. Zostaw mi matkę w Rudzie i jedź. Co się wahasz! Ot, chcesz, zdajmy się na sąd mojej matki.
— Poco mnie kusisz, nie może tak być. Głową mur rozbijam, ale obowiązek nie mur. Ale słuchajno, ty, dawnom cię chciała spytać, pocoś ty do mnie tak przy-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.