Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

poszła na matematykę! Ci światy odkryli, policzyli gwiazdy, ich twierdzenie to dogmat, a my, cośmy dokazali? — szczepienie, chirurgja, próby, macania, błądzenie, a rak, suchoty, a obłąkanie, jak były, tak są. W zielniku cioci Dysi jest ziółko jakoby radykalne od suchot. Marzyłam, aby je wypróbować, ale w aptekach go nie znają nawet, a teraz już mi o tem i nie myśleć.
— Czemu? Jak będziesz w Rudzie, znajdziemy ziele i nigdzie łatwiej jak na wsi próbować. Matka zeszłych wakacyj desperowała, że troje młodych zupełnie dogorywa na suchoty.
— Otóż to. Dogorywa taki nędzarz, chłop, żydziak, ubogi urzędnik, a doktorzy jak na drwiny wysyłają go do Kairu; więcej nic zdziałać nie mogą. Dla takich odkryć ziele to, chatom je dać, suterenom, strychom, to moje marzenie, szczęście — to zielebym kochała!
— I mówisz, że ignorujesz ludzkość. A kochania masz w duszy za miljony.
Nie uważała, co mówił, szła zamyślona.
— Wiesz — ozwała się nagle — ja ci to ziółko w zielniku pokażę, poszukaj go w Rudzie i przyślij mi. Ja już nie mam możności sama badać — odeślę Magdzie.
— Nie chcę tak. Ziółko ty sama dla siebie znajdziesz w Rudzie. Dla Magdy ono tam nie rośnie.
— To sobie je trzymaj! Ty dopiero jesteś samolub. Myślisz, że tem mnie zjednasz, zwabisz.