Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeśli ci naprawdę droga nauka — tak...
— Znowu ciebie nie rozumiem. Poco ty gwałtem chcesz być moim opiekunem i dobrodziejem. Wiesz, że za to nic ode mnie mieć nie będziesz.
— Niczego też nie żądam. Wolno ci kochać duchowo, mieć jakiś kult — wolno i mnie. Od dziecka przystaliśmy do siebie, do nikogoś nie miała ufności tylko do mnie, przed nikim się nie skarżyłaś, tylko przede mną, od nikogoś nie przyjęła pomocy, tylko ode mnie. Drwiłaś ze wszystkich, tylko nie ze mnie, słuchałaś mnie, gdym miał zgryzotę, radziłaś, gdym się wahał. Żebym się zmarnował, źle pokierował, byłoby ci przykro, ba, nawetbyś mnie jak topielca za łeb wyciągała, no, a jakże ja mogę dopuścić, byś ty, taka zdolna, tak silna i zdrowa, celu się nie dobiła. Jakiżby ze mnie druh był! Rozumiesz — tyle lat trzymaliśmy z sobą, toć mamy już i względem siebie obowiązek. A żem nigdy nie pomyślał korzystać z ciebie, chcieć ciebie zdobyć dla siebie, zakopać ciebie, wolnego ptaka, do kurnika, zespolić twą drogę ze swoją, twój los z moim, na to ci przysięgnę, jak chcesz, na pamięć cioci Dysi.
Nigdy Kazio tyle na raz nie wypowiedział, aż się Stasia zdziwiła i popatrzyła na niego z zajęciem.
— Bo widzisz, — ciągnął dalej — cóż ja jestem! Jakeś rzekła: hodowca bydła. Ani ja orzeł, ani ja rumak stepowy. Zwykły wół roboczy. Życie mi zejdzie w jarzmie na zagonie. Teraz już skończona młodość