w dwunastu godzinach dnia roboczego i nie zalegało nazajutrz.
Z zamiłowania, dogadzając sobie, ciocia Dysia leczyła chłopów i marzyła, jakby to pięknie było, żeby dwie stancje w czworakach zająć na szpitalik.
W niedzielę snuła sobie na ten temat plany.
Dwie stancyjki bielutkie, łóżka czyste, biała pościel, apteczka, wanna. Bo to przychodzi chory — dasz lekarstwo, on pójdzie do chaty, zje co niezdrowego albo wyjdzie w nocy na mróz, albo zabrudzi ranę i wszystko przepadło!
— Może ci jeszcze do tego szpitala parę szarytek się chce i Kosińskiego z Warszawy! — dogadywała pani Taida.
— Pewnie, że szarytek mi się chce, ale jak nie wolno, to nie! Dozorczynię bym znalazła, a doktorem powinien Włodzio zostać!
I dalej roiła ciocia Dysia już w myśli.
Otóż nie roiła napróżno. Pewnego roku, gdy ogromnie obrodziła pszenica, a Włodzio świetnie skończył gimnazjum, pani Taida kazała opróżnić dwie stancje w oficynie i na imieniny cioci Dysi położyła przed nią klucz i sto rubli:
— Oto masz na twój szpital.
— A ja jadę do Kijowa na medycynę! — rzekł Włodzio.
A ciocia Dysia zaczęła z radości płakać.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.