Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

Czuła tylko z rozpaczą, że w niej zamiera siła i energja, wiara w siebie, nawet pamięć nauki. Rzucała się niekiedy do swych notatek i książek i ręce jej opadały — poco? Wszystko się przecie skończyło, nie było już przed nią karjery i triumfu.
Ozierska egoizmem, właściwym chorym, utrudniała jej jeszcze życie. Narzekała na jej małomówność, na nudę w domu, wypominała jej roztargnienie, jej zaniedbanie tualety, jej nietowarzyskość. Żeby miała przy sobie inną młodą panienkę, nie takiego cudaka, toby i ludzie więcej bywali, i w domu byłoby gwarniej i weselej.
Podobne uwagi słyszała Stasia codzień wraz z tęsknotą do tamtych córek, które, że dalekie, były dla Ozierskiej ideałem.
Stasi nieraz przychodziły na usta ostre słowa, ale spojrzawszy na bezwładne nogi matki, milczała, tylko obowiązek, nie osłodzony uznaniem, dobrem słowem, poczynał ją przygniatać, tracić cechę bohaterstwa; ciężył i dolegał.
Od wyjazdu Kazia upłynęło dwa miesiące bez żadnej wieści. Gdy o nim pomyślała Stasia, to się gniewała na siebie, bo jej było smutno. Żal jej było, że i on o niej snać zapominał, i ten żal, zakrawający na słabość, na uczucie, właśnie ją gniewał.
Raz odwiedził ich Włodzio i niefortunnie dotknął tej bolączki, bo spytał: