Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

Była to zawsze ulga.
W parę dni potem spotkała ich niespodzianka. Stasia odwiozła matkę z Saskiego ogrodu i właśnie zasiadała do czytania jej dawno zaczętej powieści, gdy zadzwoniono do drzwi bardzo energicznie.
Otworzyła i skamieniała ze zdziwienia. Przed nią stała pani Taida Skarszewska.
Rzadko kto widział taki uśmiech Stasi i taki ton serdeczny, ciepły.
— To pani! To pani! — zawołała.
— Ano, ja. Ledwiem was odnalazła. Mogłaś przecie napisać, że zmieniacie mieszkanie. Dwie godziny wożą mnie po Warszawie z waszej racji.
— Żebym przypuszczała, że pani przyjedzie!
— W same żniwa! W same żniwa! — stęknęła pani Taida. — Ano, różnie się zdarza. Gdzież matka?
Ozierska wołała z salonu i witała ją łzami i narzekaniem.
— Mój Boże, oto jak się spotykamy. Patrz, moja droga, napół w grobie jestem, bez ruchu. I Adolfa niema! Żebym mogła umrzeć, to jedyne moje marzenie.
— Nie bluźnij ani z Bogiem się spieraj. Pewnie — ciężko cię dotknął, ale ci narzekanie nie ulży, owszem, obciąży niedolę. Tu, na ziemi, każdy cierpi. Pamiętasz, jakeście z mężem do mnie przyjechali, gdym owdowiała w dwudziestym trzecim roku życia. Włodzio