Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wcale go nawet o przyjeździe nie uwiadomiłam, chociaż i w jego interesie tu przyjechałam. Pokrzyżowały mi się wszystkie projekty. My bo, starzy mamy ten błąd, że dzieci nasze mamy zawsze za niedorostki, myślimy za nich, kierujemy niemi, a tu ani się obejrzysz, że to już ludzie i trzeba się ich pytać, radzić. Tak i ze mną się stało. Oczekiwałam cierpliwie końca nauk Kazia, żeby go osadzić i ożenić, a bałam się, że Włodzio nigdy się nie da na małżeństwo namówić. A właśnie Włodzio już wybrał, pokochał i chce się żenić, a Kazio przebiera, odciąga, wyprasza się, mydli. Nie mogę go przecie zmuszać ani tamtemu zabraniać. Nie dzieci już, ale ludzie. Boże broń, by mieli mnie winić o zwichnięcie losu.
— Z kimże się żeni Włodzio?
— Zakochał się w pannie Irenie Szumskiej.
— Tej, która jest u ciebie?
— Tak. Przyjechałam, aby poznać jej rodzinę. Jest i ona ze mną.
— I znowu zostaniesz bez towarzystwa?
— No, mam Kazia przecie i już myślę o emeryturze. A mam nadzieję ciebie namówić, bo widzisz, trzeba ci się zastanowić, co będzie ze Stasią.
— Jakto? Ona będzie ze mną. Byt jej jest zapewniony.
— Nie o byt jej chodzi, ale o szczęście. Czyś jej pytała, co myśli czynić z sobą dalej?