Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

Założono tedy szpitalik, a pakowne były te dwanaście godzin cioci Dysi, bo i to się w nich pomieściło.
Chłopców swoich wychowywała pani Taida surowo.
Malcy hartowali członki i zdrowie, chodząc boso, jeżdżąc oklep konno, mało się ucząc do ośmiu lat. Potem przygotowywał ich do gimnazjum miejscowy nauczyciel wiejski i szli do szkół. Matka osobiście uczyła ich historji, ciocia Dysia religji i szli w świat.
Obydwaj mieli stancję u znajomego jurysty w gubernjalnem mieście, gdzie pani Taida była o nich spokojna i nie widywała od wakacyj do wakacyj.
Ale po paru latach musiała pani Taida umieścić ich u profesora. Wtedy zaczęła ich odwiedzać co parę miesięcy, a pisywać co tydzień.
Gdy mieszkali jeszcze w domu, nad łóżkiem, pod świętym obrazkiem, miał każdy pęczek brzeziny. Nie był to pusty symbol. Matka miała gniew prędki, a rękę skorą — z brzeziną tą bywali często w bliższych stosunkach. Gdy wyjechali do szkół i wrócili w mundurach na wakacje, ujrzeli ze zgrozą, że brzezina była na dawnem miejscu. Włodzio, starszy, śmielszy, zerwał swoją ze ściany i wyrzucił przez okno. Kazik, młodszy, tylko zębami zazgrzytał, ale nie tknął.
Nazajutrz, gdy pokazali cenzury i list Ozierskiego, przekonali się, że symbol zachował swą dawną siłę.
Włodzio dostał za zły stopień z arytmetyki, Kazio za skargę Ozierskiego, że we dwoje z jego córką wybrali