Westchnęła pani Taida.
— Jeszcze nie wiesz, co to jest samotność i pustka w domu — zakończyła rozmowę.
Troską to jej było codzienną odtąd, ale już syna więcej nie nagabywała, tylko o Stasi myślała z niechęcią. Ona to widocznie przewróciła w głowie chłopcu, poddała mu te absurdy i skrajności dziwaczne. Postanowiła rozmówić się z dziewczyną ostro, listownie nie chciała kwestji dotykać.
Czas biegł, wieści z Genewy zupełnie ustały, wreszcie przyszła depesza, jedno słowo: „victoria!“... potem list, gryzmolony gorączkowo, ledwie czytelny.
Patrzała pani Taida na syna, gdy czytał, widziała na twarzy jego zapał i wielkie uradowanie i zachodziła w głowę, co też to jest za uczucie.
A on list złożył, odetchnął, jakby jej triumf dzielił, i rzekł:
— I postawiła na swojem. Ot człowiek.
— Jeszcze egzamin państwowy! — jęknęła Ozierska. — A jakże ona musi wyglądać, to się bez choroby nie obejdzie: mój Boże, widać z listu, że już i pióra nie ma siły prowadzić, i słowa się plączą. A o powrocie ani słowa; co ona sobie myśli? Żeby litość nad sobą miała i chciała wypocząć. Napiszę, ale czy ona mnie usłucha. A może leży chora już.
— Zatelegrafuję w pani imieniu! — rzekł Kazio.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.