— Dodaj ode mnie, że ją tu czekamy! — po sekundzie wahania ozwała się pani Taida.
Wysłał Kazio depeszę, na którą nie było odpowiedzi.
Tymczasem zaludniła się Ruda, bo zjechali Włodziowie na lato, tak szczęśliwi i z siebie zadowoleni, że aż pani Taida, patrząc na nich, zapomniała swej troski o Kazia.
A Kazio prawie gościem był znowu w domu, zajęty wiosenną serją własnych i cudzych spraw.
Pewnego wieczora wracał z powiatu, gdy na drodze spotkał bryczkę pocztową z tak rozbitym dzwonkiem, że aż spojrzał, ktoby cierpliwy to znosił. Spojrzał i krzyknął:
— Stój! — furmana za ramię biorąc.
Na bryczce jechała Stasia.
Chłopak zeskoczył i zbliżył się do niej rozpromieniony.
— Nareszcie! — zawołał. — Czemuś nie odpowiedziała na depeszę? Matka twoja schnie z niepokoju.
— Wysłałam list, który zapewne zginął. Żeby nie matka, nie zrywałabym się tak do wypoczynku, ale teraz każde jej życzenie spełnię, więc jestem. No, druhu, dotrzymałam ja — a ty?
— Jakem ci obiecał. Wołem nie zostałem. Opowiem ci wszystko, com zaczął, a ty powiedz, ciężko było?
— Już nie pamiętam. Mam dyplom „cum laude“. Krajowy egzamin fraszka! Zdobyłam szklanną górę.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.