— Może, jeśli matki to nie zgorszy.
— Zamienili cię w Genewie?
— No, nie, ale matce nie zapomnę ofiary, którą uczyniła.
— A nam? — żartował dalej.
— Wam także! — odparła poważnie.
Spojrzał na nią tęsknemi, smutnemi nagle oczami.
Od chwili, gdy ją spotkał tak niespodzianie, po radości, jaką odczuł na jej widok, zrozumiał swe uczucie tyloletnie. Rozmawiał, pytał i odpowiadał, ale w duszy i myśli miał inne słowa, a w sercu wrzenie i bicie młodej krwi.
Więc to — to było kochanie. Dlatego tak obojętnie mijał wszystkie kobiety. Człowieka chciał. „Wam także!“ odparła poważnie. Gotowa była im płacić za dobroć i pomoc. Tedy nie można się zdradzić. Ładne to było zakończenie. Wymagam od niej poświęcenia, ideału, triumfu, powołania. Popatrzał na nią i umilkł. Smutno mu było, ale przecie dobrze, tylko radby milczał i myślał tak razem z nią, ukołysany, rozmarzony pierwszy raz w życiu.
Ona, zmęczona ogromnie, nie odzywała się także długą chwilę. Wreszcie przeciągnęła się i ziewnęła.
— Czy jeszcze daleko? — spytała.
— Tylko ten gaj miniemy. Ale wiesz, są Włodziowie u nas.
— Cóż ona? Zdrowa?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.