— Zdrowa, różowa, biała, trochę utyła. Kochają się naumór. Włodzio, jak zawsze, kpiarz.
— Dobrze mu idzie praktyka?
— Nie wiem, nigdy o tem nie mówi.
— Rzemieślnik! — mruknęła.
Kazio się zawahał i spytał jakoś nieswoim głosem:
— Czy ty sobie nie przykrzysz, że my sobie dotąd mówimy „ty“?
— Bo co? Aha, Włodzio się z tego śmieje! Bo prawda, matka mi to zawsze wytykała, że nie wypada. Trzebaby przejść na pan i pani, ale czy będę pamiętała — nie ręczę.
— Tylko przy ludziach.
— O, co to, to nie. Miałabym jeszcze myśleć, kiedy, co? Ładniebym pomieszała! Ha, no, trudno, trzeba zapomnieć studenckich zwyczajów. Daj mi papierosa.
Wjechali w gaj, wonny od rosy, księżyc wschodził. Rozejrzała się Stasia wokoło i rzekła:
— Ładnie jest tutaj, jakby człowiek zdrowie i siły połykał z powietrzem. Ej, chyba przekonam mamę i wybiorę się z tobą na kaczki. Masz tobie, i znowu „ty“! Przeklęte ceregiele światowe. Mów mi pan pani, bo zapomnę. Co ci znowu? Śpisz?
— Ja, nie! — westchnął. — Szkoda mi studenckich czasów i naszego koleżeństwa.
— No, tego nie cofam!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.