— Ale ja czuję, że się skończyło i nie wróci! Otóż i Ruda.
— Dzięki Bogu! Cztery doby jadę bez wytchnienia.
Zajechali przed ganek. Kazio wyskoczył, lecz zamiast wejść razem do domu, ruszył wprost do swego pokoju, tam się rozebrał, i nie zapalając światła, rzucił się w fotel.
Sam nie zdawał sobie sprawy ani co myślał, ani ile czasu tak przebył w ciemności, wtem wpadł Włodzio.
— Co ty tu robisz? Śpisz! Czekają na ciebie z kolacją. Mama mówi, żeś zapewne zajęty, a ten śpi. Wiesz, uważałeś? Stasia wyładniała. Prawi wciąż o Schonemannie. Gardło dam, że się zakochała w Niemcu. Oczy jej się świecą.
— Świecą się ze zmęczenia. Cztery doby w drodze, to ją tylko nerwy trzymają.
— Ciebie nie trzymają, śpiochu. Chodźże, my się wybieramy na spacer po kolacji.
Gdy weszli do jadalni, wszyscy już siedzieli u stołu. Kazio znalazł swe miejsce obok Stasi i w milczeniu zniósł żarty brata o ospalstwo.
— A żeby tak jutro o świcie na kaczki? — zaśmiała się Stasia.
— Źleby było, żebym panią wziął na słowo! — odparł.
— No, no. Proszę nie wyzywać.
— Na litość Boską! — zaprotestowała Ozierska.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.