Skądeś wziął te trzy ruble? — gadaj zaraz. Możeś pożyczył u kolegi?
— Nie — bąknął Kazio.
— Więc skąd je miałeś?
Kazio milczał. Wiedziała pani Taida, że gdy się zatnie, żadna siła i mus nie doprowadzi go do wyznania. Dała tedy na ten raz za wygraną.
Takie zwierzenia otrzymywała ciocia Dysia.
Przepadali za nią chłopcy, była ich powiernicą, pocieszycielką, często orędowniczką u matki.
Ciocia Dysia mitygowała ją, a im wmawiała kult dla matki, opowiadała jej troski i kłopoty, jej nadzieje, w nich pokładane, ich obowiązki względem niej.
Lata szły po latach, chłopcy uczyli się dobrze, coraz rzadziej spotykali się z brzeziną, wreszcie przeszła w mit, jeszcze groźny, ale coraz niewyraźniejszy. Zarysowały się też coraz wyraźniej ich charaktery.
Na wakacje Włodzio przywoził książki i wiersze, był rozmowny, uprzejmy, wesół, figlarz i swawolnik. Kazio rwał się do zajęcia w polu, lubił polowanie, konną jazdę, rybołóstwo, ale był co do swych myśli skryty, a przy ludziach dziki i nieufny.
Matka im wcześnie zapowiedziała, na co się mają kierować.
— Bo i poco to bałamuctwo — mówiła. — Niech odrazu każdy wie, co ma i co go czeka, to nie będą błądzić. Rudy nie podzielimy, bo albo jeden weźmie
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.