Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

— Szkoda ciebie. Takaś znowu mizerna, Staśko! — rzekł jakimś nieswoim tonem, patrząc na nią łagodnie.
— Et, głupstwo! Albo mi to pierwszy raz. Przygotuj mi tylko lekką strzelbę.
Włodziowie nadeszli i zawrócili wszyscy do domu.
— Cóż! Palimy jutro Sobótkę? — spytała Irenka. — Ale i pani z nami pójdzie, panno Stanisławo?
— Po paproć! Dobrze, jeśli nie zasnę, bo jutro dodnia idziemy na kaczki na błota.
— Winszuję! Pamiętacie kiedyś burę mamy? Co do mnie, wolę oglądać zachód słońca jak wschód.
Tu zwrócił się do Kazia:
— Powiedz mi, co się z tobą dzieje? Wyglądasz przytomny, ale nieobecny. Pokażno język. Możeś chory? Muszę ci serce przesłuchać. Coś mi bardzo patrzysz na zakochanego...
— No, a jeśli tak, to co? Przecie mi wolno.
— Ależ wolno, i owszem. Idź do mamy po soliter.
— Niestety, kocham mężatkę, ot tę tam gruszę przy lodowni.
— Za wysoko patrzysz — rozgniewał się Włodzio.
— A bo też dokuczasz każdemu — wtrąciła Irenka — i drażnisz bezustanku.
— Ciebie nigdy!
— Doprawdy! Dwóch słów serjo nigdy od ciebie nie słyszałam.