— Ot, obmierzło mi wszystko. Pracuję, morduję się i poco — dla kogo?
— Widzisz, to mi przypomina, com ci miała mówić. Matka twoja uczyniła mi wymówkę, że jeśli się nie żenisz, to z winy mego zgubnego wpływu. Jeśliś jej to wmówił, toś skłamał. Kiedym ja ciebie odwodziła od małżeństwa?
Zwróciła się do niego i stanęła, patrząc mu prosto w oczy.
— A czyś ty pomyślała kiedy, że ja się ożenię? — odparł.
— Nie — rzekła szczerze. — Nigdy mi to do głowy nie przyszło.
— A gdyby się to stało, nie byłoby ci przykro?
Zastanowiła się, zupełnie szczerze badając siebie.
— I to mi nigdy do głowy nie przyszło! — powtórzyła. — Ale, naprawdę, zwykłą koleją to przyjść musi.
— Może masz dla mnie partję? — spytał gorzko.
— Także przypuszczenie! Weźmiesz sobie jaką pannę ładną i posażną, jak każdy, i będzie wam dobrze.
— Bardzom ci wdzięczny za zdanie i radę, ale nie spełnię. Nie wezmę „jak każdy“ pierwszej lepszej panny, bo mam jedną wybraną, a że ona mnie nie chce, więc zostanę sam.
— Czemuż ona ciebie nie chce?
— Bo za mało dać mogę i serca nie potrafiłem zdobyć.
Pokręciła głową.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.