Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, no, i zakochałeś się tak bardzo? Patrzcie no!
— Radaś temu? — zagadnął.
— Nie! — odparła szczerze. — Obcy mi się zdajesz i dalszy.
Ruszyła znowu zamyślona i po chwili się ozwała:
— Że też to każdy odbyć musi. Ciekawam, czy ja uniknę! Chyba! Żeby się zakochać, trzeba przecie mieć choć trochę iluzyj, krztę ideału uchować na nagiej prawdzie, a ja zawsze tylko prawdę widzę. A ty jakże? — kochasz ją, bo piękna?
— Nie — kocham, bo jest człowiekiem i w duszę mi wrosła.
— I nie pożądasz jej może? — rzekła ironicznie.
— Owszem, przecie homo sum. Alem ją ukochał dla duszy jej przedewszystkiem.
— Chciałabym wierzyć, ale trudno — mruknęła.
— Powinieneś to wyznać matce! — rzekła po chwili. — Niechby ze mnie winę zdjęła.
— Ja zwykłem zwierzać się tylko tobie, nikomu więcej.
— No, teraz to ci rady dać nie potrafię. Cierp sam.
— Ja nie cierpię. Ba! Żebyś wiedziała, jak dobrze jest kochać, tobyś mi zazdrościła. Takim bogaty jak monarcha. Mam moją wybraną...
— Która ciebie nie chce.
— Ale innego nie kocha. Śpi jej serce jak królewna z bajki.