Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

Żachnęła się niecierpliwie.
— Słuchaj, ty się opamiętaj i wybij to sobie z głowy. To jest taki absurd, że to ci minie, gdy się zastanowisz. Spytaj, kogo chcesz, czy ja jestem panną do wzbudzenia miłości! Sam nie wiesz, co pleciesz. Wyobraź sobie, gdybyś matce to powiedział!
— Daj mi święty spokój. Nikomu nie powiem, ale też się nie zmienię. Co ci to szkodzi, alboż ja cię proszę o wzajemność. I owszem, niech cię nikt nie kocha ani ty nikogo. Dlategom cię upodobał sobie. Człowiek solidny jesteś i dumnym z ciebie. Idź swoją drogą, zdobyłaś ją, teraz przed tobą świat otworem. Trzeba mi było powiedzieć ci prawdę, żebyś nie dziwiła się, żem czasem chimeryczny teraz i nieswój, ale już więcej nic nie powiem. Skończone — stało się. Możesz sobie wyrzucić z pamięci całą rozmowę.
— Głupiś! Albo to można. Zabiłeś mi dopiero ćwieka w głowę. Wiesz, wartoby Włodziowi szepnąć o tem. Tenby dopiero cię wyleczył!
— Jestem spokojny, że tego nie zrobisz.
— Dlaczegóż?
— Bom ci powierzył swe serce nie na zabawę, a tyś za poważna i zbyt rzetelna, żeby zdradzać czyjeś zaufanie dla żartów! Chodźmy na kaczki.
— Daj mi spokój. Właśnie mi kaczki w myśli. Wracam do domu.
Poco? Tu, za wierzbą, codzień stadko żeruje.