— Więc któż ich leczy? — spytała Stasia.
— Trochę dwory, trochę felczerzy żydzi, najwięcej znachory i baby. Zmierają też gęsto! — odparła pani Taida, wzdychając. — Nie można rady dać!
— Ot, pole do pracy. Nie dbać o sławę i chleb i temu się poświęcić! — pomyślała Stasia.
Kazio patrzał na nią badawczo, ciekawy, dlaczego nagle umilkła, a pani Taida rzekła:
— Trudno od ludzi żądać nadzwyczajnych cnót. Fijolski jest jak każdy. Żyje ze swego fachu jak i nasz proboszcz. Bierze jeden pieniądze za lekarstwo, drugi za modlitwę. Zapewne, że w idealnem pojęciu tak jedno, jak drugie jest strasznym dysonansem, ale harmonji niema na świecie i walka o byt zabiła w nas nawet poczucie ideału i ofiary. Sławy jeszcze pożądają, ale chwały prawie nikt...
I na to Stasia nic nie odparła. Spuściła głowę i myślała, myślała. Wreszcie zerwała się i poszła do siebie kuć egzamin.
Po paru tygodniach prawie zgoiła się ręka Kazia, i opatrując go, Stasia rzekła:
— No, jutro już wyjeżdżamy.
Pobladł mocno na tę wiadomość.
— Już! — powtórzył żałośnie.
— Zadłużyłam się względem was bez miary. Postaram się odpłacić, ile sił! — mówiła zamyślona. — Dziś się jeszcze z pana matką rozmówię.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/197
Ta strona została uwierzytelniona.