receptę na niewidziane, bo sam chory, przyjść nie mógł — powiadał.
Pani Klara poczęła sobie włosy drzeć, płakać i złorzeczyć, dzieciak rzęził i gorączkował.
— Chyba iść do panienki? — rzekła nieśmiało służąca, która znała drogę do Stasi i u niej się leczyła pokryjomu przed swą chlebodawczynią.
— Idź, proś! Niech mi dziecko ratuje! Ale i ona nie zechce, mój Boże! — jęczała pani Klara, rzucając się przy dziecku na kolana.
— Bylebym ją zastała w domu, bo teraz to ją rozrywają na wsze strony.
— Mój Boże! Może do mnie przyjść nie zechce. Powiedz, że ją na klęczkach błagam, albo nie mów do kogo, aż w drodze. Idź, idź.
Służąca poszła, i znowu minuty zdawały się wiekami dla matki.
— Nie przyjdzie! Nie zechce! Wie pewnie, com o niej mówiła, łaskawi pewnie donieśli. Teraz się zemści! O, ja nieszczęśliwa! Mój skarbie, mój Konrasiu śliczny!
I patrzała z zawiścią na troje pasierbów, którzy w sąsiednim pokoju spali zdrowi.
Ale oto skrzypnęły drzwi sieni, pani Klara wybiegła naprzeciw służącej.
— A co? Nie zechciała przyjść! — krzyknęła.
— Owszem! Jestem! — odpowiedziała Stasia, podnosząc latarnię i rozglądając się.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.