Nazajutrz rano nie było w domu Stasi. O świcie, umówiwszy się zapewne z wieczora i wcale starszych nie uprzedzając, poszła z Kaziem na kaczki.
Wrócili około południa, oboje obłoceni po szyję. Stasia niosła z kawalerską dezynwolturą kapelusz na tyle głowy, flintę na ramieniu, dwie kaczki u torby i gwizdała.
— Jezus, Marja! — jęknęła Ozierska. — Do czegoś ty podobna.
Włodzio, usłyszawszy, co Stasia gwiżdże, począł chichotać i dogadywać, ciocia Dysia aż przestała drylować wiśnie. Pani Taida obejrzała ją od stóp do głowy, wstała i zawołała za sobą Kazia do domu.
— Będzie mu ciepło! — mruknął Włodzio.
— Moje dziecko! — rzekła przerażona ciocia Dysia. — Samaś te kaczki zabiła?
— Sama, a jakże! Była i trzecia, ale upadła w taką topiel, że gdym po nią poszła, o małom nie została na zawsze.
— Jakże ci na to Kazio pozwolił?
— Wcalem się go nie pytała. Nie jestem dama, żeby mi świadczył grzeczności.
— A co ty jesteś? — zagadnęła, śmiejąc się, ciocia Dysia.
— Jestem człowiek! — i położywszy kaczki na stopniach ganku, dodała: — Zarobiłam na śniadanie.
Pani Taida wróciła i ozwała się:
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.