Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

— Opętanie! — mruknęła. — Niechże pan się raz opamięta!
— A poco? — ruszył ramionami. — Mnie tak dobrze, nie zmienię się.
— Ale w jakiem położeniu mnie pan stawia? Ja chyba to powiem matce pana.
— Jak pani chce! Ja nie powiem nikomu.
— Więc czegóż pan chce? Żebym spłacając dług wdzięczności, wydała się za pana? Do tego mnie pan chce doprowadzić! — wybuchnęła.
— A pani czego chce? Ja się pani nie narzucam, ani pokazuję, nie żądam, ani proszę. Unikam, by pani nie spotkać, nie dokuczam. Co więcej mogę uczynić? Chyba umrzeć. Ale kochać, pożądać, myśleć mi wolno.
— I cóż za wynik z tego?
— Lata przejdą, ostygnie krew, włosy zbieleją, kark się zgarbi. Wtedy może stanę się znowu przyjacielem pani, jakem był w dzieciństwie.
— Pan już teraz siwy na skroniach! Ile pan ma lat?
— Dwadzieścia siedem! Jeszcze drugie tyle i osiągnę swój cel.
— Co za brednie! Ładna perspektywa! Nie zazdroszczę.
— Słusznie zarobiona za karę, żem pani nie potrafił zdobyć, ani zjednać. A pani szydzi, a przecie też nie inaczej życie urządza.