Była znowu jesień, listopad czarny, wieczór, na dworze wicher ze śniegiem pognębiał dusze ludzkie. W saloniku u Ozierskich siedziała Stasia sama u kominka, bezczynnie. Opuściła czytaną książkę na kolana i zapatrzyła się w płomienie.
Dwa lata minęło od śmierci pani Taidy, rok od pogrzebu Ozierskiej. Stasia zyskała sławę i uznanie; nie miała już niechętnych i krytyków, lubiana i poważana była ogólnie.
Ale dziś, w ten wieczór listopadowy, nie wzywano jej nigdzie, była wolna, z perspektywą długich godzin samotności, rozmyślań i milczenia.
Wzięła z szafy pierwszą lepszą książkę, spostrzegła, że były to niemieckie poezje, rzuciła je z gniewem, ale po chwili, jakby się leniąc wstać po drugą, wzięła napowrót do rąk i zaczęła czytać.
— Skąd się taka książka wzięła u mnie? — pomyślała wreszcie. — Prawda — kiedyś, przed laty, odwiedzając ją w Genewie, Kazio przywiózł, kupił na dworcu