— Ano, tak. Poznaję nowe siły. Matka pana była wielkim mędrcem i prorokiem.
— W czem mianowicie?
— Przepowiedziała mi, żem nie skończyła jeszcze z sobą sprawy. Że mi do śmierci nie wystarczy triumf z osiągniętego celu. Tak się stało.
— Co się pani stało! Pani chce stąd wyjechać? — zawołał niespokojnie.
— Cóż znowu! Tylkom się potknęła o taki, zda się, marny kamyczek.
Roześmiała się i westchnęła zarazem.
— Jak tak dalej pójdzie w mej głowie, samodzielności mocno się skrzydła podetną.
— Pani wyjdzie zamąż? — spytał nieswoim głosem.
— Może być! Jeszcze nie jestem zupełnie zdecydowana, ale już o tem myślę. To zły znak.
— Dlaczego? Pani będzie szczęśliwa.
— Ho, ho! Tak pan tego pewny, bo ja wcale nie. Po pierwsze to będzie dezercja — podła rzecz.
— A nie! Przecie pani swego fachu nie zaniedba.
— Biedny fach zejdzie na drugi plan, o ile czasu zbędzie. Po drugie — bardzo wątpię, że wypełnię sumiennie obowiązki przeciętnej kobiety. Za staram, żeby się giąć i łamać...
Kazio wstał i przeszedł się parę razy po pokoju. Potem stanął przed nią.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/239
Ta strona została uwierzytelniona.