— Co się pani stało? — zawołał.
Ruszyła ramionami.
— Zdaje mi się, że rzecz arcypospolita, której nie raczyłam nawet rachować w swych projektach. Zakochałam się jak pierwsza lepsza panna.
Bez tchu patrzał na nią.
— A kogóż pani znalazła godnego siebie tutaj?
— Nie myślałam nad tem, kto kogo niegodny lub godny. Stał mi się miły i drogi, zaczęłam o nim myśleć i troszczyć się, cieszyć się, gdy przyjeżdżał, martwić się, gdy go nie było, a wreszcie pewnego dnia zastanowiłam się: cóż u licha, a toć mi coś umiera w duszy, fucz — spokój! Czy to tak wygląda miłość — wie pan?
Jemu krew uderzyła do twarzy — wziął za czapkę.
— Żegnam panią.
Zdziwiła się.
— Pana co ukąsiło? No, no, ja cierpliwiej słuchałam zwierzeń pana.
— Jam pani nigdy takich nie czynił. Nie miałem okazji, prawda, ale i sumieniabym nie miał torturować kogoś tak bezlitośnie.
— Człowieku, przeżegnaj się lewą ręką! Ja torturuję pana?
— A cóż? Może mi pani myśli sprawiać rozkosz, opowiadając tak o swych uczuciach?
— Rozkosz może nie, ale chyba wielką przyjemność.
— Mnie?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.