Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co mam robić? Nic? — mruknęła.
— Może masz papierosa?
— Mam, ale nie dla ciebie. Baby nie powinny palić.
— Dajże pokój. Tak mi się wyrwało. Mam ciebie przecież za kolegę.
— Tak, gdy mnie potrzebujesz.
— Takeśmy przecie sobie zaprzysięgli. Zapomniałaś? Pokaż rękę!
Odsunął swój rękaw i pokazał bliznę białą.
Podobną ona miała. Jeszcze w czasach niefortunnej wyprawy do Ameryki zawarli z sobą ślub na wzór skandynawskiego braterstwa i na pamiątkę tego nakapali sobie płonącego laku na rękę, chełpiąc się jedno przed drugiem, że nie okażą bólu. Stasia na to przypomnienie dała mu papierosa, a on rzekł:
— To nie moja wina, że ty nigdy ode mnie nie żądasz pomocy.
— Nie żądam, bo nie potrzebuję, ale ty, jak śmiesz mi urągać. Jesteś zdrajcą!
Chłopak skoczył jak oparzony.
— Coś ty powiedziała! Cofnij!
— Ubliżyłeś naszemu ślubowi! Nie brat mi jesteś, ale mężczyzna. Nie wolno ci nazywać mnie babą.
— To prawda, ale byłem zły, bo Włodzio ze mnie drwił. Jeśli chcesz, pójdę jutro z tobą znowu na kaczki. Co mi ostatecznie matka zrobi!
— Nie chcę. Twojej matce nie godzi się dokuczać.