Pewnego dnia ciocia Dysia zachorowała. Było to w czasie epidemicznego tyfusu we wsi; szpitalik był przepełniony, ciocia Dysia niemiała czasu ani spać, ani wypocząć, aż się sama położyła, odrazu bez nadziei powstania. Całe życie nie robiła z sobą kłopotu, każdemu rada ulżyć i pomóc — tak i do końca było. Poleżała tydzień, a siódmego dnia, we śnie, odeszła tak cichutko, jak żyła.
Te siedem dni przesiedziała nad nią pani Taida, ratując, ile mocy, sprowadzając doktorów, podając lekarstwa, modląc się o życie. Ciocia Dysia brała cierpliwie lekarstwa, ale się wcale śmierci nie bała; martwiła się tylko, że to ją zaskoczyło wśród różnych rozpoczętych robót.
— Żeby w listopadzie, tobym wykończyła to i drugie, i możeby się z tą epidemją uspokoiło! Ano, inaczej mi odmierzone było — nie moja wina. Chłopaków ode mnie ucałuj, w szkatułce są dla nich pamiątki. Za tę biedną Stasię odmawiałam codzień koronkę do