ją dzieciom, przypominały jej starania, dziękowały tym zwłokom za dobrodziejstwa żywej.
Pani Taida zmartwiała, surowa i twarda w bólu, słuchała tych mów i płaczu, powtarzając w duchu:
— Teraz zostałam sama, sama po koniec żywota.
Depesze poszły do chłopców i do siostry zamężnej, trzeciego dnia po śmierci zjechali się wszyscy.
Chłopcy szlochali jak dzieci, a gdy ją do trumny złożono, zapłakała wreszcie i pani Taida.
Cmentarz leżał o parę wiorst, w piaskach. Na wóz chciano trumnę złożyć, ale wtedy z tłumu szarego chłopstwa rzuciło się kilku, potem cała gromada do trumny tej.
— Poniesiemy, nie damy wieźć! — poszedł pomruk. — Święta była, matka nasza była, poniesiemy!
Miała tedy ciocia Dysia kondukt, jaki spotyka tylko bardzo maluczkich albo bardzo wielkich.
Gdy ją już zostawiono samą wśród krzyżów, a żywi wrócili do dworu, starsza siostra natarła na panią Taidę.
— Tak sama zostać nie możesz. Musisz sobie kogo wziąć do towarzystwa i do pomocy, bo i rady sama nie dasz, i zagryziesz się w samotności.
— Któż mi ją potrafi zastąpić — odparła pani Taida.
— No, to się wie, ale trzeba rady szukać. Mnie się zdaje, że mam dla ciebie osobę stosowną. Mar-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.