Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

śniady, z czupryną jak szczotka, wcale niepiękny, ostrych rysów i niesłychanej chudości. Wyrastał wciąż jeszcze z ubrania, które z tej racji wyglądało zawsze jak pożyczone, a to żenowało go i czyniło jeszcze niezgrabniejszym.
Znał tylko towarzystwo kolegów, więc wobec kobiet porządnych był bojaźliwy, bał się z czem niestosownem wyrwać i rozmowy nie umiał prowadzić.
— Pan podobno jutro wyjeżdża? — zagadnęła panna.
— A tak. Bo mi pilno.
— A na święta pan przyjedzie?
— Chyba nie. Matka nie lubi, byśmy czas tracili. I słusznie, bo na tak krótko nie warto się zrywać. Zresztą psy mi wytruli latem, więc nie miałbym nawet polowania porządnego.
— Grubjanin i prostak. Niech sobie jedzie! — pomyślała panna Wanda, tracąc zupełnie ochotę do rozmowy.
W Rudzie dzień się zaczynał i kończył ze słońcem.
Zaraz po wieczerzy pani Taida dała swej nowej pomocnicy książkę z przepisami, założoną na stronicy wędlin, i wyprawiła ją do snu.
Nazajutrz o świcie odjechał Kazio, pani Taida obeszła gumno i obory — i wróciła do domu.
— Gdzież panna Wanda? — spytała się Hanny.
— Śpi! Ani się ruszy.
Pani Taida zajrzała do pokoju cioci Dysi i skamieniała na progu. Nic nie było sprzątnięte, pokój był