pełen po brzegi ubrań, rupieci — stół zastawiony, na łóżku nawet walały się części garderoby, z pod których ledwie widać było śpiącą.
Ocknęła się na skrzyp drzwi.
— Już ósma! — rzekła pani Taida surowo. — Ależ tu porządek! Jakże można znieść coś podobnego.
— Proszę pani! Tak byłam wczoraj zmęczona!
— Chcę wierzyć! Ale robota każda ma swój czas i nie powinna zalegać! Zlituj się — sprzątnij tu co rychlej, zanim służba przyjdzie! Wstyd!
I oburzona, wyszła.
Panna Wanda wyskoczyła z łóżka wprost do lustra i poczęła, zmartwiona, oglądać wyrzuty z wiatru. To jej zajęło dość czasu, a że nie chciała gniewać powolnem ubieraniem pani domu, więc umyła się bardzo powierzchownie, nie przymierzała sukien, zdecydowała się na wczorajszą, bo była pod ręką, bardzo pośpiesznie ufryzowała grzywkę, kosztem czesania, i rzuciła się do opróżniania mebli ze swych strojów.
Otworzyła szafę i komodę i pełnemi garściami rzucała jedno z drugiem, byle nie było na widoku. Co się nie zmieściło, wpakowała napowrót do kuferka, zamknęła i zadowolona, ukazała się w jadalni.
— Wypijże herbatę, a potem oprowadzę cię wszędzie. Od jutra klucze te przechodzą pod twój zarząd.
I pokazała pani Taida pęk kluczów, które całe życie nosiła ciocia Dysia.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.