więc nikt panny Wandy nie zdradzał, a gdy pani Taida wróciła z gumna i pola na ranną herbatę, już zastawała swą pomocnicę, krzątającą się w jadalni.
I było niby wszystko w porządku.
Czasami tylko miewała panna Wanda złe chwile. Było to przy obrachunkach produktów spożywczych, raz na tydzień.
Pani Taida narzekała na wielki rozchód śpiżarni i prowentu, a na małą ilość garncy mleka.
— Jakto, dwa pudy cukru i trzy funty herbaty! To niemożebne! I pszennej mąki korzec! Na co? Nie pozwalajże na takie ekspensy! Przecie sama wydajesz!
— Sama, proszę pani, i codzień się z kucharzem kłócę!
— Dlaczegóż znowu mleko spadło o trzydzieści garncy w tym tygodniu? Powinnaś choć raz na tydzień być przy doju.
— Jestem dwa razy, ale krowy źle jedzą i...
— Źle jedzą. To ja wiem! Jest niedozór i basta.
I zamykała pani Taida księgę z westchnieniem, bo czuła, że jest źle, a wydołać wszystkiemu nie mogła.
Panna Wanda po takiej scenie płakała i skarżyła się przed ekonomową, narzekając na wyzysk straszny pani domu, a powiernica żale te przyjmowała z głębokiem współczuciem.
Szpitalik cioci Dysi poszedł w zapomnienie i upadek. Po tyfusie izby wykarbolowano i zamknięto, bo panna Wanda nie miała czasu ani pojęcia, jak się zająć cho-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.